Oddział cudów

Tutaj, na tym oddziale, dzieją się cuda...

Zabrakło wózka bym mogła zjechać w dół. Wlokę się więc do windy zgięta w pół, trzymając się za brzuch, z nadzieją, że jakoś doczłapię. W ręku ściskam zawiniątko. Jeszcze dobę temu leżałam na łóżku podpięta pod KTG, a teraz...

A teraz wciskam „0” i czekam. Na kolejnych piętrach wsiadają i wysiadają ludzie, przyglądają się mi badawczo, a ja… ja tępo patrzę przed siebie.
Wreszcie stanęła, drzwi otworzyły się i powoli wyszłam z tego ustrojstwa. Jeszcze kilka kroków i będę już na korytarzu.

Jestem.
Rozglądam się odwlekając moment wejścia. Na ścianach małe zielone płytki, na każdej ścianie i ten zapach… nigdzie takiego nie czułam. Niby znajomy, ale jakiś taki… dziwny.
Podchodzę do drzwi i wciskam przycisk domofonu z nadzieją, że tym razem szybciej mnie wpuszczą. Zza przeszklonych drzwi widzę poruszenie. Na głównym korytarzu czekają pielęgniarki – Acha, będzie szybkie przyjęcie – myślę – znów będę musiała poczekać.

I faktycznie zza moich pleców wyłania się sztab ludzi, pchają szybko inkubator z małym, jak dłoń, dzieckiem. Przesuwam się robiąc im szybko miejsce. Słyszę rytmiczne pikanie, kątem oka widzę ruch małej klatki piersiowej – Uff… żyje. Walcz maleństwo, walcz! – mówię w myślach.
Jedna z pielęgniarek idzie w moją stronę, kiwam głową, że wiem i poczekam. Wraca zatem szybko by pomóc przy przyjęciu.
Drzwi zamykają się.

Korytarz, jak ja go nienawidzę. Ten cholerny zielony korytarz, ta moja prywatna zielona mila. Nie chcę nim chodzić, ale muszę. Innej drogi nie ma.

Moje myśli przerywają szybkie kroki. Wyłania się postać mężczyzny, w ręku trzyma rożek i pieluchy, rozgląda się nerwowo, szuka. Dzwoni telefon, jego telefon, odbiera. Siłą rzeczy słyszę strzępek rozmowy:
Tak urodziła. Wiem, że za wcześnie!
Przewieźli na neontologię czy jakoś tak… Właśnie szukam...
Nie jest dobrze, lekarz mówi, że o wiele za wcześnie, że może być różnie.
Pytał czy chcemy ochrzcić. – Słyszę jak łamie mu się głos. – Oddzwonię później, teraz nie mogę, muszę…
- na tym urywa rozmowę.

I już wiem. Wiem, że idzie tam gdzie ja. Wiem, że dziś usłyszy to, co ja wczoraj. Wiem, że zetnie go z nóg. Wiem, że będzie musiał być silny. Wiem, że może być różnie…
Przyglądam mu się jeszcze chwilę i widzę człowieka, który ma tak samo czerwone, od płaczu, oczy jak ja. Widzę ojca, przed którym teraz jeden z najcięższych egzaminów w życiu. Widzę rodzica, który rozpaczliwie martwi się o swoje dziecko, któremu w głowie kłębią się, te same co mi, myśli:

Czy przeżyje?
Czy będzie zdrowe?
W jakim jest stanie?
Czy cierpi?
Co mu robią?

Wychodzi pielęgniarka i prosi byśmy przyszli troszkę później, bo mają ciężkie przyjęcie - patrząc w moją stronę dodaje - Chyba, że macie coś pilnego do podania to szybko wezmę. Kątem oka widzę, że na te słowa mężczyzna schował głowę w dłoniach, a ramiona zaczynają rytmicznie ruszać się góra, dół, góra, dół – niemo łka.
Podaję szybko swoje zawiniątko opisane imieniem i nazwiskiem, datą oraz godziną z informacją, by podały jak najszybciej.
Całe 2 ml - cudownie, to najlepsze lekarstwo dla dziecka – słyszę z ust pielęgniarki i znika równie szybko jak się pojawiła. Nie wiem, czy ta informacja miała mi poprawić humor, ale przyjmuje jej zadowolenie do wiadomości.

Dopiero wtedy mężczyzna dostrzega, że na korytarzu, na tej pieprzonej zielonej mili, nie jest sam. Przygląda mi się chwilkę, tak samo jak ja mu zaledwie minutę temu. Widać w jego oczach ten sam rodzaj strachu i bólu, który czuję ja i każdy rodzic dziecka, które tutaj trafia.
Przechodzę obok, szwy na brzuchu ciągnął coraz bardziej.

Gdy go mijam zatrzymuję się i mówię, patrząc mu w oczy – Gdy będzie pan rozmawiał z lekarzem proszę pamiętać, tutaj, na tym oddziale, dzieją się cuda, codziennie dzieją się cuda – i idę dalej.
Wchodząc z powrotem do windy w jej lustrze dostrzegam, że róg szlafroka mam ubrudzony krwią – To dlatego ci ludzie tak mi się przyglądali – myślę.
Odwracam wzrok i jeszcze raz w myślach powtarzam sobie – Na tym oddziale dzieją się cuda, codziennie dzieją się cuda.