Dogoterapia domowa?

Domowa dogoterapia?

Rehabilitacja, coś co większość wcześniaków i ich rodziców musi przejść, a i niektórym dzieciom urodzonym w terminie ten termin obcy nie jest.

Dla większości to droga przez mękę i nie mam tu na myśli tylko dzieci, ale również i ich rodziców.
Jak już ogarniemy ośrodek, ustalimy terminy i godziny zajęć to wydaje się nam, że będzie z górki.
O błoga naiwności…

Gdy dziecko prezentuje cały wachlarz zachowań hajnida i brak w jego krótkim życiu jakiejkolwiek regularności by ustalić choćby stałą godzinę zajęć, nawet stawianie się na rehabilitacji bywa wyzwaniem…
No bo co to za rehabilitacja, jak twoje dziecko właśnie tego dnia, o tej konkretnej godzinie postanawia sobie uciąć dwugodzinną drzemkę, zamiast z radością ćwiczyć wymyślne wygibasy. Nici z rehabilitacji…

Tak, oj nie raz słyszałam z ust postronnych obserwatorów, dodam również i innych matek, że tak nauczyłam to tak mam.
Phi… to chyba adekwatny komentarz na ich „mundre” uwagi.
Bo, jak Bóg mi światkiem, sama jeszcze nie nauczyłam się zasypiać na zawołanie o konkretnej stałej godzinie, a miałam na to całe 35 lat… cóż, może i ja hnb w wersji adult jestem.
Bazując jednak na własnych doświadczeniach nie zamierzałam stawiać dziecku swemu tak wygórowanych wymagań w tej materii, bo i głosem Yody dodam - całkowite zrozumienie dla jej zachowań było we mnie.

Jakież było moje zdziwienie, gdy pierwsza rehabilitantka, zdaje się osoba pracująca z dziećmi wymagającymi, chorymi, z orzeczeniami itd., takiego zrozumienia nie wykazywała.
Co prawda do dziś trudno mi sobie wyobrazić, jak w takim stanie noworodka, miałaby owa rehabilitacja wyglądać, ale widać ów pani doświadczenie w tej materii posiadała, a bynajmniej się tym chwaliła… ganiąc mnie jednocześnie, że nie potrafię wpoić dziecku regularności i schematów dnia…

Nie wiem, być może liczne próby usypiania noworodzia mego o konkretnych godzinach połączone z próbami nauczenia jedzenia, co magiczne 3 h, powinny być okraszone jakimś mega-hiper- wykładem, sławiącym zalety regularności i systematyczności planów dnia. Niemniej jednak na tamten moment jedyne, na co było mnie stać, to dostosować się do tych zmienności mojej kruszyny.

Stąd też była decyzja o zmianie osoby rehabilitującej nasze dziecko. Nie powiem, by było łatwo, ale się udało, ale o tym ile mnie to nerwów kosztowało wolę nie wspominać.

Nowa persona charakteryzowała się nieznacznie tylko większym zrozumieniem tematu dzieci wymagających, ale przynajmniej nie kwestionowała naszych rodzicielskich umiejętności.
Na tamten czas to wystarczało…
I choć córka za Chiny Ludowe współpracować nie chciała, bo jęki, płacz, piski i zanoszenie się towarzyszyły nam na każdym spotkaniu, to jednak lżej mi było bez tego bagażu krytyki i niezrozumienia.
Szkoda, że tej lekkości nie starczyło już dla męża mego, który za nic w świecie nie mógł patrzeć na tą krzywdę dziecia naszego „rehabilitacją” zwaną.

Dodam tylko, by mimo wszystko uzmysłowić niektórym, że po dziś dzień dziecko nasze na widok niskiej szczupłej kobiety, o krótkich ciemnych włosach, wpada w swojego rodzaju histerię, więc te bujdy o tym, że dziecko nie pamięta, że zapomni, można sobie jeno między bajki włożyć.

Tak wyuczone zestawy ćwiczeń wykonywać musiałam w domu, ćwicząc sumienne z mym dzieckiem kilka razy dziennie (a przynajmniej starałam się by było to tak sumienne).

I tutaj pomocny, ba NIEOCENIONY, okazał się pies… tak właśnie - pies.

Tak, ten sam leniwy buldog angielski, który zapałał wielką miłością do dziecia mego, zanim jeszcze sama zorientowałam się, że w stanie błogosławionym jestem.
Ten sam, który przytulał się do mojego brzucha, gdy zdarzyło mi się być w domu między jednym pobytem w szpitalu a drugim.
Ten sam, który od początku, co drzemkę, pełnił wartę honorową pod łóżeczkiem córki, wołając mnie do każdego jej stęknięcia i jęknięcia. Notabene był lepszy niż monitor oddechu.
Ten sam, który pierwszego dnia zalizać ją chciał chyba na śmierć z radości.
Ten sam, którego z bólem serca przeganiałam od dziecka (o ja głupia!) zanim mi ten pomysł o sterylności i czystości nie wyparował z mózgu wraz z resztkami sił.
Ten sam, który w geście największego uwielbienia znosił jej swoje zabawki.

I tak oto, mój Iron, okazał się najcenniejszym pomocnikiem podczas rehabilitacji.
Obserwował, przynosił zabawki, lizał stópki, odwracał uwagę od ćwiczeń, robił to lepiej niż ja ze swoim śpiewaniem, opowiadaniem bajek, czy zabawą zabawkami.

To jego zabawa z pluszakami rozbawiała córkę podczas żmudnych ćwiczeń, to on chodził wkoło maty, gdy trzeba było ćwiczyć leżenie na brzuchu, podnoszenie głowy i obroty. On asystował z boku, gdy rozpoczynałyśmy prawidłową stymulację do siadu. Wreszcie okazał się niezastąpionym kompanem podczas nauki raczkowania czy finalnie chodzenia.

Bez niego, trudny rehabilitacji były by z pewnością cięższe do udźwignięcia. I o ile, rehabilitacja w ośrodku pod okiem eksperta nadal okraszona była płaczem, o tyle ten sam zestaw ćwiczeń nie wzbudzał już takich negatywnych emocji, o ile w pobliżu był pies.

Dodam, że w newralgicznym momencie, gdy jeszcze mieliśmy zakaz odwiedzin z uwagi na kiepska odporność dziecka, z przykazem by budować ją na spacerach, był tym czynnikiem, który sprawiał, że osoby postronne w sezonie grypowym nie zaglądały do wózka.
Stawał wtedy bokiem między takim ciekawskim gapiem a wózkiem, skutecznie uniemożliwiając choćby rzucenie okiem na jego zawartość. A że już samo spojrzenie jegomościa budziło respekt, nikt nie był chętny by się z nim mierzyć.
Do tej pory z resztą na komendę „Pilnuj” skutecznie odgradza córkę swoim ciałem od nachalnych obserwatorów.

Skłamałabym, że pies okazał się remedium na wszystko, ale z pewnością znacznie ułatwił i usprawnił pewnie kwestie, a te rehabilitacyjne wręcz załatwił koncertowo.
To jednak ten typ, który charakterologicznie idealnie nadaje się na psiego terapeutę.

Ale czy musi to być pies rasowy?.. absolutnie nie.
Bo to nie rasa predestynuje to tego, a psychika i charakter. Są psy z natury łagodne, są psy dominujące, są psy obronne, są też kanapowi leniwcy. Nam się trafił cukierek, który pomógł odwalić kawał dobre roboty.

Ja ze swojej strony tylko powiem, że będę wychwalać wychowywanie dziecka z psem po stokroć. O tym jakie pozytywne efekty będzie to miało w dalszym rozwoju dziecka, zapewne jeszcze nie raz się przekonam.

Was zachęcam, by wasze dzieci wychowywały się w domu ze zwierzętami, sami się zadziwicie jak to usprawnia ich rozwój.

Jeżeli zaś nie macie takiej możliwości skorzystajcie z dogoterapii czy innych terapii z udziałem zwierząt – koni, kotów. My też zaczęłyśmy korzystać z hipoterapii to to również ta forma wsparcia, którą polecam z całego serca, o czym piszę tutaj.

Kontakt ze zwierzakiem wspaniale wpływa na rozwój dziecka, pomaga się mu wyciszyć, uspokoić, skupić na czymś innym niż ból czy nadmiar bodźców.

A i rodzicom też się przyda taka miła odmiana w ich wychowawczych zmaganiach.