Kolki niemowlęce - też masz ten problem?

Kolki i dyschezja

Koszmar, który spędza sen z powiek nie tylko młodym rodzicom, ale również sąsiadom i to szczególnie tym mieszkającym blisko epicentrum zdarzeń (czytaj tym „nad”, „obok” i "pod"). A i niektóre osoby parające się zdejmowaniem klątw z tak "zauroczonego dziecka" zgromadziły już pokaźną fortunę, drenując dogłębnie portfele zdesperowanych rodziców. Dodam na brak chętnych na owe praktyki długo jeszcze nie będą narzekać.

Problem wielki do tego stopnia, że krążą już o nim legendy.
Kolki, bo o nich mowa.
Jeśli też masz ten problem i boisz się, że za chwilę wpadnie do ciebie na chatę MOPS, policja, rzecznik praw dziecka, ksiądz z kropidłem, czy kogo tam jeszcze życzliwi sąsiedzi zawezwą, to ten tekst jest dla ciebie.

Nie, nie będę tutaj przedstawiać prawd objawionych na temat tego, co to jest – zakładam masz neta i znasz już pewnie na pamięć co najmniej tysiąc publikacji na ten temat.Po co zatem mam jeszcze dorzucać swoje trzy grosze.
Zamiast tego coś Ci opowiem.

Gdy nasza kruszyna zaczęła nam demonstrować, że to już TEN czas, specjalnie się nie przejęłam. Ot wzięłam na ręce, pobujałam, poszeptałam, potuliłam, minęła godzina – przeszło.
Ale gdy sytuacja powtórzyła się kolejny raz pora była przyjrzeć się sprawie. I tak przyglądał się jej lekarz jeden, potem drugi, podrapali się w głowę, podumali, obmacali brzuszek, zrobili badania, zmieniliśmy żelazo - i nic (o suplementacji żelaza też wam opowiem, bo nie ma tak lekko z anemią niemowlaka, oj nie ma). Padła zatem diagnoza – kolki i dyschezja niemowlęca.
No ale jak to, w szpitalu powiedzieli, że wcześniaki kolek nie mają, to miał być ten jeden jedyny pozytyw całego tego wcześniaczego ambarasu. A tu klops!

No i przyszło nam mierzyć się z tymi sławnymi kolkami.
A czego to my nie robiliśmy, jakiś cudów nie wyczynialiśmy. A to masaż brzucha, masaż Shantala, a to rowerek nóżkami, a to ciepłe okłady z termoforu z pestek wiśni, którym jednocześnie robiłam masaż, ciepła kąpiel. Bujanie, noszenie, miś-szumiś, suszarka, pralka, śpiewanie, przysiady z młodą na rękach, rytmiczne podskakiwanie ma piłce z dzieckiem – efektów zero, nic, null, nada.
Przyznam przeszło mi nawet przez myśl zastosować „starą babciną metodę z termomentem” lub też z tymi sławnymi rurkami na W, ale wizja konsekwencji zdrowotnym i najzwyczajniej strach, by nie zrobić krzywdy, postawiła mnie szybko do pionu.

W końcu opatentowałam motanie noworodzia w kokon, który przytulałam do siebie i tak chodziliśmy cały wieczór, póki dziecko się nie uspokoiło (dodam bliskość taty nie miała już tak terapeutycznego działania, niestety). Kokon i moja bliskość pomagały. A jak dorzuciliśmy sławne kropelki na kolkę, a w zasadzie dwa rodzaje (na gazy, oraz pomagające trawić laktozę) to już widać było drobną poprawę. Choć płacz był, to już nie był taki spazmatyczny – znaczy dziecko nie łapało już z tej histerii bezdechów.
Na kolejnej wizycie lekarz przepisał specjalny syropek na brzuch, który moje dziecię notorycznie wypluwało (spróbowałam – tak słodkie dziadostwo, że sama wyplułam), więc skuteczność wątpliwa.

Mijały dni i tygodnie, sytuacja nie szła ku szczęśliwemu zakończeniu. Ona nadal płakała, ja z tej bezsilności też. Sąsiedzi z workami pod oczami z litością na mnie zerkali (z miejsca chce im podziękować za cierpliwość i wytrzymałość, i że MOPSem oraz Policją jedynie postraszyli).
I przyznaje z ręką na sercu skłonna już byłam iść do tych szamanów, co to „hokus pokus” robią i dziecko naprawione. Ale wrzucić taką godzinną wizytę pomiędzy jednego lekarza, a drugiego, tak by nie kolidowało z rehabilitacjami, no i żeby to pełnia księżyca była i obowiązkowo o zachodzie słońca – no ciężko było to wszystko bezkolizyjnie ustawić.

Aż w końcu trafiłam do pediatry, który (O dzięki Ci Panie za jej mądrość!) mnie oświecił. Zapytał - Z czym moja MAŁA PACJENTKA przychodzi? I miał tu na myśli moją córkę, nie mnie. Oczywiście wizyta może i by niewiele wniosła, bo żadnych nowych zaleceń poza przeczekaniem nie było. Ale dzięki niej uświadomiłam sobie, że to nie ja mam problem z kolkami, tylko moje dziecię z nauczeniem się jak funkcjonuje jego organizm.

Tak – moje dziecko nie wie, jak powinien funkcjonować jego organizm. Ono nie wie, że w brzuchu bulgocze, że jedzenie się w jelitach przesuwa, że jak za dużo zje, bo będzie miało zgagę. Nie wie, że a ulewanie to wypadkowa „słabego napięcia dolnego zwieracza przełyku, odnóg przepony, odpowiedniego kątu Hisa, odpowiedniej długość odcinka brzusznego przełyku, skutecznego samooczyszczania przełyku” (ach ten medyczny żargon). Nie wie, że trzeba zrobić kupę. Nie wie, że musi się trochę wysilić by ją zrobić. Ba, samo jej robienie to był płacz, no bo niby już idzie, a jednak nie – bo strach w oczach i histeria.

Dla niej to była nowość, bolesna nowość. Stąd ten płacz, to napinanie się, ta czerwoność od wysiłku. Ona po prostu przez te kilka miesięcy musiała nauczyć się nie tyle, że życie boli, ale że towarzyszą mu pewne „odczuwalne stany”. Nauczyć się jak jeść (przede wszystkim ile jeść), jak się załatwiać. I ta lekcja, była dla niej momentami bardziej przerażająca, niż bolesna. Stąd ten płacz, ta histeria, ta potrzeba bliskości nie do zaspokojenia.

Jak ja to zatrybiłam --- JA… to faktycznie problem z kolkami okazał nie być się w cale moim problemem. To był PROBLEM MOJEGO DZIECKA, które na początku nie mogło sobie z nim poradzić. Moim zadaniem było jedynie przy nim być, tulić, uspokajać, głaskać, masować – słowem robić te rzeczy, które sprawiały, że czuło się ono zaopiekowane.
To właśnie ta zmiana perspektywy sprawiła, że kolki przestały być dla mnie koszmarem. Spojrzenia sąsiadów przestały robić na mnie wrażenie, komentarze o „zauroczeniu dziecka” puszczałam mimo uszu. I choć nadal był płacz, godziny noszenia, tulenia w kokoniku, to jednak jakoś tak lżej mi było na sercu.
I wiecie co?
To minęło, pewnego dnia tak po prostu minęło. U was też minie!